Mecwaldowski: na planach etiud uczyłem się pracy
Wszystkie newsy
ENGLISH
1
28. 02. 2014.
Pozostałe

Kilkadziesiąt razy już przyjeżdżałem i będę przyjeżdżał, bo kocham ten zawód - mówi Wojciech Mecwaldowski, który zagrał w etiudzie operatorskiej Jana Groblińskiego "Autobus".

Na początku lutego Jan Grobliński, student II roku sztuki operatorskiej Szkoły Filmowej w Łodzi, kręcił etiudę "Autobus", w której zagrał Wojciech Mecwaldowski.

- To metaforyczna opowieść o dziejach świata, zmieszczona w autobusie - wyjaśnia Olga Żukowicz, studentka II roku produkcji filmowej. W  etiudzie realizowanej pod opieką pedagogiczną Krzysztofa Ptaka i Józefa Romasza statystują studenci.

- Kogo Pan gra w etiudzie "Autobus" Jana Groblińskiego?  

WOJCIECH MECWALDOWSKI: Mężczyznę podróżującego autobusem przez abstrakcyjny, przerażający świat. Spotyka w nim przedziwnych ludzi, wchodzących, wychodzących, raczkujących, biegających i wyskakujących - trochę jak w życiu.  

- Czy pamięta Pan pierwszą etiudę studencką, w której Pan wystąpił? Jeśli tak - to czyj to był film, na czym polegała  Pańska rola?  

WM: To był "Gerszom" Jacka Podgórskiego - majstersztyk operatorski. Kręciliśmy to we Wrocławiu na dworcu głównym PKP. Pamiętam, że szkoła nie chciał się zgodzić, ale Jacek się uparł. Wrocławski dworzec był jeszcze przed remontem, wyglądał jak świątynia, do której trafił główny bohater. Z Jackiem pracowaliśmy jeszcze kilkakrotnie. Na planach jego etiud uczyłem się pracy z kamerą. Jest to dla mnie jeden z najlepszych operatorów, z jakimi pracowałem.  

- Co sprawia, że zawodowy aktor znajduje czas, by przyjechać na plan filmu studenckiego i poświęcić dwa dni dla kilkuminutowej etiudy?  

WM: Pasja, bycie zespołem i spotykanie się po pracy. Tego czasami brakuje na profesjonalnych planach. Kilkadziesiąt razy już przyjeżdżałem i będę przyjeżdżał, jeżeli będzie możliwość, bo kocham ten zawód. Tak jak ci, którzy w filmówce marzą o robieniu filmów. Przyznaję, że czasami, jak student łapie światełko po raz dwudziesty i zastanawia się, czy może z innej perspektywy po raz trzydziesty, to mam wrażenie, że śnię, ale to część tego zawodu, któremu zaczynam się przyglądać, więc muszę być wyrozumiały, tak jak oni są dla mnie podczas mojej pracy. Ostatnio, w "Dziewczynie z szafy" Bodo Koxa, grałem chorego na autyzm i byłem w zupełnie innym świecie niż ekipa. Nie rozmawiałem z nikim przez prawię miesiąc, nie było ze mną kontaktu na planie. Z reżyserem uzgodniłem wszystko przed zdjęciami na próbach, więc z nim też przez ten miesiąc nie rozmawiałem. Cały czas byłem w świecie mojego bohatera. To trudne, ale wszyscy uszanowali, że inaczej nie potrafię, nie mam takiego talentu, żeby na pstryk wejść w taką postać. Z drugiej strony kręci mnie to, by przez chwilę żyć jak moi bohaterowie. Trzeba się szanować, zaufać i być wyrozumiałym.  

- Mówi pan, że lubi grać w filmach studenckich. Kiedy mimo to odmawia Pan udziału w etiudzie? Która z dotychczasowych była najciekawsza, zostawiła najlepsze wspomnienia?  

WM: Zawsze patrzę na to, co mam do roboty i na scenariusz. Oczywiście, ważne jest to, z kim pracuję, ale chyba samo spotkanie z ludźmi, którzy chcą coś opowiedzieć i wiedzą jak jest fascynujące. A jeżeli jest to dalekie od normy, to tym lepiej. Każda etiuda zostawia wspaniałe wspomnienia, nie starczyło by nam czasu… nawet to, jak stałem przez trzy dni w budce telefonicznej przy minus 20 stopniach od 21.00 do 04.00, czy to, jak zapomnieli o mnie w więzieniu, bieganie w kanałach nad wiszącymi kablami, które świeciły jak sztuczne ognie, chodzenie po księżycu, którego nie było, ale później był. Czy kiedyś praca przy jednej etiudzie z reżyserem, który tak był przejęty, że wiedział, że nic nie wiedział i operatorem, który nie wierzył w to, co widział, było niezapomnianym przeżyciem. 

- 10 lat temu dostał Pan nagrodę za rolę Christiana w "Uroczystości" na XXII Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi, teraz jest Pan na planie etiudy w Szkole Filmowej. Czy są inne punkty w dekadzie między nagrodą a obecną pracą na planie, w których skrzyżowały się Pana losy ze Szkołą Filmową?  

WM: Zdawałem do filmówki dwa razy, ale za każdym razem odpadałem na pierwszym etapie. Mówiono mi, że nie mam predyspozycji, żebym dał sobie spokój, bo się do tego zawodu nie nadaję i nigdy nie będę aktorem. Cztery lata później, gdy dostałem nagrodę za rolę Christiana w "Uroczystości" na Festiwalu Szkół Teatralnych, ci sami ludzie mi gratulowali. To dowód, że nawet utytułowani się mylą, nikt nie ma prawa mówić, czy ktoś się nadaje do czegoś, czy nie. I też nikt nie powinien się poddawać, jeśli  czuje i wie, czego chce. Wtedy zacząłem już jeździć na plany etiud, co robię do dzisiaj. W Łodzi spędziłem jeszcze parę tygodni na planie "Alei gówniarzy" Piotrka Szczepańskiego, gdzie poznałem tę bardziej odjechaną stronę miasta. Kolejny wspaniały okres i plan.